poniedziałek, 21 stycznia 2019

O tataraku raz jeszcze i o tym, co "mogą" zioła

   Kłącze tataraku było cenione przez medycynę ludową jako lek na wiele schorzeń, m.in. wadliwa przemiana materii, dolegliwości układu pokarmowego, moczowego, bóle reumatyczne czy po prostu ogólne osłabienie organizmu. Stosowano je w postaci herbatek, wyciągów alkoholowych, olejku czy dosmaczania deserów.
   Dziś w Polsce coraz trudniej o naturalne siedliska tej rośliny (bagna, rozlewiska), w związku z tym i o zielu jakoś zapomniano. W sumie może to i dobrze, gdyż niektóre podgatunki tataraku zawierają beta-asaron (podejrzewany o działanie rakotwórcze), więc po prostu bezpieczniej jest kupić gotowy preparat w aptece niż przygotowywać samemu. No i absolutnie nie mogą korzystać z niego kobiety w ciąży. O podejrzeniu szkodliwości kłączy tataraku nie wszyscy mówią lub mówią, że polski tatarak owego szkodliwego związku nie zawiera. Niech będzie. Jednak słynna M. Treben (ta od "Apteki Pana Boga") również traktowała tatarak z dużą dozą ostrożności.
   Oto jej przepis: wieczorem płaską łyżeczkę kłącza tataraku zalać jedną szklanką zimnej wody. Rano podgrzać lekko, odcedzić i pić po jednym łyku przed i po posiłku, tzn. sześć łyków dziennie. Sześć - nie więcej. Zdaniem autorki wyciąg ma pomagać chorym na cukrzycę, białaczkę, przy schorzeniach jelit i płuc.
   Najbezpieczniej jest stosować korzeń tataraku zewnętrznie, tzn. do kąpieli lub mycia włosów.
Jeśli zalejemy wrzątkiem po 2 łyżki korzeni tataraku i łopianu, pogotujemy ok. 15 minut, ostudzimy, odcedzimy, to otrzymamy świetną płukankę wzmacniającą włosy. Można ją stosować 2-3 razy w tygodniu. Efekt? Lśniące, mocne włosy.
   Osobiście swego czasu wykorzystywałam kłącze tataraku w roli odświeżacza oddechu (taka niegdysiejsza guma orbit), ot szczyptę suszu należy żuć po prostu. Przyznam,że taki orzeźwiający, korzenny, lekko gorzki smak bardzo mi odpowiadał, a przy okazji ze względu na właściwości bakteriobójcze chronił przed grypą. Są osoby, którym smak goryczki tatarakowej w ustach pomaga rzucić palenie.
No cóż, można spróbować.
   A na koniec przy okazji dzisiejszego święta troszkę prywaty. Otóż moja prababcia Rozalia, choć nie była uznaną zielarką, ani jakąś szeptuchą, o ziołach wiedziała sporo i potrafiła to wykorzystać. Rodzinna wieść niesie, że w 1944 roku owa wiedza okazała się szaczególnie przydatna. Podobno kiedy nasi "wyzwoliciele" dotarli do skraju wsi, na jej mieszkańców padł blady strach. Ludzie powojnie byli biedni, nie chcieli tracić resztek dobytku: butów, cieplejszych ubrań czy kawałka chleba. Zatem takiej "wizycie" towarzyszyły krzyki, płacze, nierzadko strzały. Gdy moja prababcia Rózia spostrzegła, co się święci, nie tracąc chwili wypiła jakąś miksturę, rodzinie kazała siedzieć jak najciszej, po czym obwiązawszy chustką głowę osobiście na "gości" w sieni  czekała. Gdy tylko się zjawili w obejściu, kobieta z już rozpaloną twarzą i w tej chuścinie na głowie jęła zawodzić: " O Jezu,Jezu! Tyfus u nas! Ludzie, ratujcie! Ludzie boli!" Trzeba wiedzieć, że tyfus jest chorobą zakaźną, wszyscy się jej bali, zatem nikt do domu, gdzie byli chorzy, nie wszedł. Nie weszli też Rosjanie.
Dzielna Rozalia oczywiście chora nie była, musiała się tylko porządnie wyspać i dopiero nazajutrz dowiedziała się, że nie tylko dziadkowy kożuch ale prawdopodobnie cześć wnuczek w ten sposób uratowała.
 A ja o niej pamiętam nie tylko przy święcie.

1 komentarz:

  1. Medycyna ludowa to coś naprawdę niesamowitego. Staram się odżywiać zdrowo, ale zamawiam też naturalne suplementy np. tu i dzięki temu czuję się dużo lepiej niż jeszcze parę miesięcy temu :)

    OdpowiedzUsuń